piątek, 21 czerwca 2013

Roztoczańskie szlaki.

Przebyliśmy niebieski szlak szumów. Jak to zrobiłam nie wiem, po prostu nie wiedziałam co mnie czeka na drodze. O tym, że będzie wąsko momentami wiedziałam, o tym, że korzenie domyślałam się, ale nie spodziewałam się, że aż tak :). Wyjazd uważam za baaaardzo udany, ale z polecaniem bym się powstrzymała :).
W internecie znalazłam porównanie ”możemy poczuć się jak w dżungli amazońskiej” i pod wieloma względami tak czuliśmy się i to już od początku podróży. Plan był jechać autobusem o 11.00, a tam czekają babcie w chustkach, pan z gruchającym kartonem – gołębie. Zasięgnęłam języka odnośnie peronu, okazało się, że niedługo odjeżdża też bus 2razy tańszy. Złożyłam przyczepkę, przetransportowaliśmy ją do bagaży na tył. Zostały mi toboły, w liczbie sztuk 5 lub 7 i dwójka dzieci na szybko wszystko wrzucane, bo bus chce już odjeżdżać. Ostatnie zerknięcie, na trawie nic nie zostało. Podróż krótka, ale przypomniała mi wyprawę do Argentyny. Do pełnego busa dosiadło kilka osób. Ja z dziećmi i bagażami mieściłam się na jednym siedzeniu. Dziewczyna z tyłu walizę miała pod nogami więc nogi pod brodą. Stojących miejsc 6 lub 7. Otwarta szyba to klima i 30 st. C. Najlepsze, że nikt nie narzekał. Pogadałam z panią obok o jej życiu, córce, jagodach i grzybach...
Wysiedliśmy w Suśćcu. Oto nasz tabor.

W drogę.
Las sosnowy pachnie pięknie, po drodze jagody, poziomki. PYCHA.

Zaczynają się pierwsze urozmaicenia :). Szlak prowadzi tam..., w dół. Mamy wózek sprawdzony w wielu terenowych sytuacjach, ale nie aż tak terenowych.
Wejście do dżungli :).

Tam czekała nas przeogromna chmara komarów, nawet w oczy wchodziły. Dobrze, że w tej dżungli malarii nie ma.
Szlak prowadzi w dół, przy tych korzeniach.
Na takich przejściach sprowadzałam najpierw dzieci, potem przyczepkę lub odwrotnie.

Dzieci czekają na górze na swoją kolej. Dzielnie się spisały.
I kolejny raz w dół wąwozu, po korzeniach, potem po kładce. Ujęcie z góry i z dołu.
Po zejściu na dół i przejechaniu kładki, okazało się, że teraz trzeba pod górę. Tędy wtaszczyłam wózek, a w dole widać wcześniej przebytą kładkę. Zawieszenie przyczepki ledwo wytrzymywało.

Ścieżka momentami była tak wąska i poprzecinana korzeniami, że dzieci musiały dreptać same, ja pchałam wózek lub ciągnęłam go, gdy pchać się nie dało. Wąsko tak, że jedno koło poza ścieżką. Jak Mała nie dawała rady, to na plecach w chuście jechała. Wtedy czasem na zgiętych kolanach musiałam iść, by gałęzie w głowę ją nie uderzały. Dżungla.
Opis może brzmi dość dramatycznie, :) ale my to wszystko pokonywaliśmy spokojnie, we własnym tempie. Z piosenkami lub opowieściami wymyślanymi w chwilach kryzysów. Po trudniejszych etapach łakocie w nagrodę i pochwała. Działało. Całe szczęście te wymagające odcinki były krótkie i poprzedzielane pięknie gładkimi duktami leśnymi z wąwozem (200m wysokości) i krętą rzeką w dole. Nasz tabor na jednym z duktów.
 Przyczepka jako łóżko piętrowe.
 
Mała podziwia wodospad Jelonek.  
Malownicza piaszczysta plaża. Jak w bajce.

Kładki na trasie, niestety niektóre za wąskie, pokonywaliśmy je dwoma kółkami na i jednym poza kładką, jak nie było wyjścia składaliśmy wózek. Raz udało się i miłe harcerki przeniosły nam go nad wąskimi poręczami.
Dzieci na bagnach....
i utopiony but.
Młodemu błoto baardzo przypadło do gustu, aż nie chciał jechać tylko dreptać po błotnistej ścieżce.
 Wóz nurzał się w zieloność i jak łódka brodził...
Na koniec obiecana piaskownica na polanie i dzikie brykanie. Jak widać sił jeszcze było sporo i humory dopisywały.




Przywitanie babci, bo tu nas odbierała. Całe szczęście nie musimy piechotkować do Suśćca na busa. Na koniec udane grzybobranie z babcią.
Widok na dzikie moczary. Tu gniazduje ptactwo np. bocian czarny. Przyrodniczo bardzo ciekawa trasa.

środa, 19 czerwca 2013

W pociągu

Wyjazd rozpoczął się od dziury w dętce przedniego koła przyczepki. Prawie się poddałam i ją zostawiłam, ale prawie robi wielką różnicę. Pięć godzin w pociągu i dojechaliśmy do Lublina. 
A podróż bezproblemowo, własny przedział, hamak w przedziale – biznesklasa dla dzieci, tylko napojów ze słomką i parasolką brak :).

W Lublinie zataszczyłam jakoś plecak i przyczepkę, dzieci za rączkę pod postój taksówek. Miły pan taksówkarz podpowiedział, że może podwieźć pod sklep rowerowy w celu nabycia nowej dętki. Naprawa też tam jest, więc załatwią od razu wszystko. Jeszcze milsza pani, przechodząca obok powiedziała, że ten sklep jest bardzo niedaleko i dojdziemy piechotą :).
Rozłożyłam przyczepkę, nadeszła mama i na dwóch kółkach, z trzecim do góry, pojechaliśmy. Nie było sensu wracać na PKP po taxi. Półgodziny spacerku i byliśmy na PKSie, skąd odjeżdżają busy.Czekając skusiliśmy się  jeszcze na górujący w pobliżu zamek.
Dziedziniec ze studnią.

 Wieża zamkowa.
Uroczy plac przed zamkiem i uliczki z kamienicami zostały na inny wyjazd.

Kierowca busa nawet nas zabrał z tymi tobołami, choć ledwo się zmieściły i jak to jedna z pasażerek ujęła „trudno, muszę skakać przez ten plecak jak kociak”. Plecak, tarasował przejście, a mały nie był i wszyscy dosiadający i wysiadający wcześniej skakali jak kociaki.
Spanie na popielniczkę i na dzięcioła znałam, tym razem na żabę, :) i z żabą na plecach. Za żadne skarby nie chciał jej zdjąć, kum kum.

A czy dzieci były zmęczone? Być może, jednak na widok placu zabaw pod blokiem, aż piski radości było słychać i najchętniej od razu by tam pobiegli. Pobiegli, ale po babcinym rosołku, aż ich burza musiała stamtąd przegonić :). Ja ten czas poświęciłam dla trzeciego maluszka, czyli spałam. Dlaczego w ciąży tak straszliwie spać się chce?

w drogę

Po zimowym okresie remontów i choróbsk brak wyjazdów mocno daje mi się we znaki. Nasz czterolatek ostatnio uwielbia podróże po mapie, zatem cóż stoi na przeszkodzie, by ruszyć w świat? Dwa lata młodsza siostra mu wtóruje. Wsiadają na poduszkową łódkę, biorą jedzenie na drogę – jabłuszka i płyną, najczęściej do Australii.
Czy ogólnie powszechne przekonanie, że matka z dwójką małych dzieci w podróży umęczy się jest prawdziwe? Zobaczymy... Na ile pozwoli nam okrojony budżet i trzecie dziecię w drodze, na tyle będziemy poznawać świat z mapą, a nie tylko jeżdżąc po niej palcem. Po Australię może kiedyś też sięgniemy, na razie Polska. Nasz kraj jest naprawdę piękny i różnorodny.
Na początek jak co roku eskapada w moje rodzinne roztoczańskie strony. Tym razem jednak mam zamiar tak jak w dawnych licealnych i studenckich czasach poszwendać się trochę po lasach. W tym celu zabieramy ze sobą przyczepkę rowerową – jogger.
Pokrowiec na przyczepkę już uszyty :). Choć może nie do końca. Ale bez niego trudno byłoby zapakować się do busa, a właściwie przekonać kierowcę, by toto spakował do niego. A tak, wygląda on jak zwykły bagaż, może ciut duży :), ale jednak bagaż, a nie przyczepka rowerowa.
Z pokrowcem były przeboje, gdyż wymyśliłam go w ostatniej chwili. Zasiadłam do szycia i maszyna odmówiła posłuszeństwa. Całe szczęście poratowała mnie Emilia. Zszyła najważniejsze rzeczy. Resztę zamiast szwów zrobiłam na napy, które kiedyś do pieluch wielorazowych nabyłam. Ostatki natomiast przytrzymują szpilki. Miałam przefastrygować ręcznie, ale już nie mam siły. Szpilki muszą dać radę. Fotki pokrowca doślę.

Tymczasem przypomniałam sobie, że tegoroczny letni sezon wyjazdowy właściwie już otworzyliśmy wypadem na żagle do Kiekrza.
Wyprawa krótka lecz do tej pory obfituje zabawami. Dziś statkiem była wersalka i usłyszeć można było takie wymyślne komendy "rzucam cumę i wskakuję na statek", "żagiel prawo na wiatr", "płyniemy bajdewindem", "mamo, a Mała mówi, że niewolno chodzić po kabinie, a przecież czasami wolno" - odzywa się Starszak łażąc po oparciu wersalki.
A tak było:
Piaskownica na tle jeziora, w oczekiwaniu na łódkę.

 Na początku trochę spięci, bo w końcu pierwszy raz na żaglach i trochę przechyla.

Po chwili już trzymali szoty, a nawet rumpel i sami sterowali.