niedziela, 10 grudnia 2017

Żeglujemy z dziećmi - Chorwacja

Drugi raz mieliśmy przyjemność pożeglować Desideratą razem z rodziną Bolka.
Łódka czekała na nas w Szibeniku, a my tymczasem zwiedzaliśmy Zadar.
W Zadarze zafascynowały nas organy, na których grało morze. Organy znajdowały się w nadbrzeżu, fale morskie mogły w nie wpływać i wypychając powietrze wydawać dźwięki. Dźwięki wydostawały się spod stopni schodów nadbrzeża i z otworów w chodniku. Bardzo ładnie brzmiała ta muzyka. Dzieci z ciekawością biegały, przykładały do otworu ucho lub rękę, by poczuć wibracje. Mieliśmy szczęście, bo tego dnia mocno wiało i fale były duże a muzyka piękna.


Można by rzec, że szczęście w nieszczęściu, ponieważ przez te fale nie mogliśmy wypłynąć i nocowaliśmy na łódce w porcie. Wypłynęliśmy rano po zakupach, fale nadal były spore. Nie płynęliśmy jednak daleko, postanowiliśmy zakotwiczyć w jednej z pobliskich zatoczek osłoniętych od fal. Tu woda spokojna, więc dzieci mogły swobodnie próbować swych sił wiosłując na pontonie. Taki samodzielny dziecięcy rejs pontonem wzmacnia pewność siebie i odpowiedzialność u dzieci. W tej samej zatoczce kotwiczyliśmy kilka dni później ale wtedy nie było tak spokojnie i dorosłym się ciężko wiosłowało pod wiatr a nawet była akcja ratownicza.



Najpierw próba opłynięcia statku i nauka koordynacji wioseł i kierowania pontonem. Potem podpłynęli do brzegu pooglądać jeżowce, powyławiali też śmieci z zatoki. Jak zatoka oczyszczona to przyjemniej się pływa i nurkuje. Woda miała 27 stopni, zatem tylko skakać i nurkować wśród ryb.
Dzieci pływały w kapokach, już przetestowały jak kapok działa.


Stojąc na kotwicy przez całą noc mieliśmy wachty kotwiczne, na wszelki wypadek gdyby kotwica puściła. Co prawda był włączony alarm kotwiczny, ale co człowiek pilnuje to człowiek. Z tym alarmem to jest tak, że po mojej wachcie do dziś mam wrażenie, że nasza pralka po skończeniu prania pika na alarm kotwiczny. Alarm włącza się, gdy łódka zmieni położenie. A, że wiatr czasem kręci to i łódkę różnie ustawić może i zaczyna pikać.

Następnego dnia dzieci miały kolejną atrakcję pontonową. Ponieważ płynęliśmy na silniku a fal nie było mogliśmy wrzucić część najmłodszej załogi do pontonu. Zawsze to więcej miejsca dla nas a najmłodsi mają frajdę.

Choć muszę przyznać, że mimo że było nas sporo, to nie odczuwało się braku miejsca na łódce. Dzieci też miały sporo atrakcji i nie nudziły się. Wzięły ze sobą kilka gier i nawet nie miały kiedy w nie zagrać. Albo zaszywały się w swej dziecięcej kajucie i wymyślały sobie zabawy, albo siedziały z zabawkami w mesie lub w kokpicie.
A tu jak zamknąć tatę w bakiście. Ok, tak naprawdę, to dzieci na jachcie służą do tego, by coś przytrzymywać lub podawać, np. trzymać pokrywę bakisty, by nie rąbnęła w głowę.

Tym razem naszym celem była Komiża na wyspie Wis. Chcieliśmy zwiedzić jaskinię z piękną grą świateł. Niestety tego dnia do jaskini nie wpuszczano, zbyt wysoka fala. Zostajemy zatem na bojce w zatłoczonym porcie i płyniemy pontonem zwiedzać Komiżę. Bardzo ładna miejscowość i wieczorne zwiedzanie przesympatyczne. Jak się okazało pogoda zmusi nas do tego, że będziemy do niej powracać przez jeszcze 2 dni.
Widoki z Komiży



 Kościół na wzgórzu, z którego rozlegał się piękny widok na miasto, zatokę i zachód słońca.


Miło jest wstać po nocnej burzy i zobaczyć tęczę na horyzoncie.

Kolejnego dnia wysokie fale prawie porywają nam ponton. Po dopłynięciu do nadbrzeża samo wyjście z pontonu razem z dziećmi było nie lada sztuką, połowa załogi była mokra. Ponton zostawiliśmy tak jak wszyscy przycumowany do brzegu. Widzieliśmy akcję ratowania pontonu Niemców wciśniętego między skały. Coś nas tknęło, by wrócić i upewnić się co z naszym. Okazało się, że fale przelewały się już przez nadbrzeże, na którym wcześniej staliśmy i teraz z dziećmi to by się raczej wysiąść nie dało. Ponton został zatem wyjęty i przycumowany na lądzie (który suchym lądem na długo nie został).
Fale na nadbrzeżu, na którym chwilę wcześniej wysiadaliśmy.
 
  i końcówka odpływającej fali. Oczywiście po chwili młody był cały mokry.

Zakupy, lody, skrytki geocach odnalezione i pora wracać.
 Tak, tak geocach to fajna zabawa. Trzeba zalogować się na stronie, a potem już tylko szukać skrytek jak ukrytych skarbów, dopisywać się do nich, czasem jakąś małą drobnostką się wymienić. Można też założyć swoją skrytkę.
Teraz tylko bohaterska akcja wskakiwania do pontonu. Męska część załogi ledwo dała radę to zrobić. Przemoczeni do suchej nitki dopływają do Desideraty i przestawiają ją z bojki do portu. Tu jest trochę spokojniej.
Kolejnego dnia udaje nam się zwiedzić jaskinię. Wrażenia niesamowite. Do jaskini wpływa się pontonem przez bardzo małe wejście. Poprzedniego dnia wysokie fale prawie całkiem to wejście zasłaniały, dziś wieje z innej strony więc możemy wpłynąć. Jaskinia jest naturalnie oświetlona od dołu i woda ma tu niesamowity kolor. Na ścianach tworzą się też refleksy świetlne.

Mieliśmy żeglować dalej, ale jest sztorm i fale zmuszają nas do powrotu do Komiży. Tym razem jest ona osłonięta od wiatru i nie buja tak mocno. Ustawiamy się przy innych bojkach, by zobaczyć drugą część miejscowości. Dzieci obserwują nurków i szukają muszelek. Atrakcje zawsze się znajdą.
Sztorm nie ustaje, ale wracać trzeba. Czeka nas cały dzień choroby morskiej. Licząc poprzedni rejs nasze dzieci, przeżyły już w swoim życiu 3 sztormy. Ten był chyba największy, momentami 9B. Trochę kołysało statkiem i był spory przechył, a najlepiej to się bawiły dzieci. Bawiły się przez jakiś czas, potem sen choroby morskiej je nużył, wstawały i znów się bawiły. Zauważyliśmy, że wszystkie dzieci na chorobę morską reagowały snem. Najlepszą zabawką zaś znów była zjeżdżalnia w mesie. Można było zjeżdżać samemu lub z zabawkami. A jak statek wspinał się na dużą falę i spływał z niej niektórzy pokrzykiwali "ale fajnie, jeszcze raz". I taka kilkugodzinna karuzela. Dorośli zdecydowanie woleli kokpit i świeże powietrze. Do mesy to się schodziło w ostatecznej ostateczności.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz